Zastanawiam się od czego zacząć.
Za dużo myśli kłębi się gdzieś w zakamarkach głowy.
Niepłodność, której podobno nie widać, zaczęła się w momencie pisania ze mnie wylewać.
I nie chodzi o łzy, a raczej o złość.
O złość, że innym się udaje. Za pierwszym, piątym razem, ale się udaje.
Mi co najwyżej udaje się, ale mój organizm nie chce żeby maluch się zadomowił na zawsze.
5,5 roku starań.
Uśmiecham się, bo przeżyłam jakoś te lata.
Był prawie rozwód, były dwie biochemiczne, była masa badań i jeżdżenie od lekarza do lekarza. Przez ten okres starań „zaliczyłam” 6-7 lekarzy?
Obecnie wiszę między jedną kliniką, a drugą.
Jak się zaczęło?
Od niewinnego badania ” przed ciążą”.
To był początek 2015 roku.
Usłyszałam określenie pcos.
Ale lekarz dawał nadzieję mówiąc, że przecież jestem młoda.
I tak się staraliśmy.
Minął rok. Zero ciąży i zmiana lekarza.
Śmieszne witaminy, które miały sprawić, że magicznie zajdę w ciążę i kolejne słowa : jest pani młoda. Nie ma co się stresować.
Ja już wtedy czytałam, że coś jest nie tak. Zapisałam się na grupy staraniowe na Facebooku i traktowałam to jako skarbnicę wiedzy.
Kolejne magiczne określenia IO, pai, mthfr, kariotypy.
Pierwsza myśl bez przesady, aż tak źle być nie może.
Pojedyncze przypadki niepłodności w rodzinie nie zwiastowały, żeby akurat nas (mnie i moje dwie starsze siostry) też to czekało.
Zaczęłam badania, które wyprosiłam u lekarki. Diagnoza insulinooporność i hiperinsulinemia.
Na takim poziomie, że już wtedy powinnam dostać leki.
Niestety, dla lekarki liczyły się tylko witaminy i mój młody wiek. Dodatkowo w badaniach wyszły problemy z progesteronem.
Ale dalej nie dostawałam leków.
Mijały miesiące, a ja nie czułam się kobietą.
Kiedy tak widziałam, że mąż chce mieć dziecko czułam się niekompletna.
Tak jakby wypuścić zepsuty samochód w fabryce.
Niby części wszystkie są, ale jednak któraś nie działa.
Zaczęłam mieć pretensje o wszystko.
O zostawiony kubek, o nadgodziny, o brak przytulenia. Zaczęliśmy się kłócić o tak małe rzeczy, które z perspektywy czasu wydają się nawet nie być problemami.
Chciałam jedynie spać. Po pracy się kładłam, bo nie mogłam znieść tego bólu braku dziecka.
Minął kolejny rok.
A ja jedynie co robiłam to spałam i chodziłam do pracy.
Nic więcej nie miało znaczenia.
Nie myślałam o uczuciach męża, nawet nie bardzo chciałam z nim rozmawiać.
Czułam, że nie jesteśmy ” w tym” razem.
Każda z Was pewnie zrozumie.
Ja żyłam dla siebie w swoim wyimaginowanym świecie pełnym marzeń o dziecku, a mąż coraz więcej pracował.
Gdy przyszedł październik 2017 i zobaczyłam w końcu tak wyczekane dwie kreski na teście chyba nie muszę nikomu tłumaczyć jak się poczułam.
Idąc do męża z testem płakałam, trzęsłam się i cieszyłam na zmianę.
Jedyne co wydusiłam, że będziemy mieć dziecko.
Do dzisiaj słyszę odpowiedź męża: będziesz mamą.
Zawsze mnie to rozczula.
Będę mamą.
Niestety, 1 listopada (idealna data do cierpienia) wszystko się skończyło i to na cmentarzu.
Przez dwa lata nie byłam w stanie wejść na cmentarz.
Przy bramie zaczynałam się dusić.
To był taki ból. Duszący ból.
Po roku kolejna biochemiczna, którą zniosłam po prostu z godnością.
Nikt nie wiedział.
Nawet mąż.
Nie zdążyłam mu powiedzieć.
Mimo że miałam wyniki bety.
Kolejnych słów, że będę mamą bym nie zniosła.
Dlatego czekałam nawet z informacją dla męża.
Po prawie dwóch tygodniach znowu było po wszystkim.
Cierpiałam w samotności.
Po pracy płakałam, spałam, a gdy mąż wracał uśmiechałam się.
To wszystko co mogłam z siebie dać w tamtym momencie.
Po drugiej biochemicznej powiedziałam sobie, że czas iść do przodu.
Koniec z marzeniem o czymś co może się nie udać.
Zaczęłam żyć, skupiać się na tym czego potrzebuje, co mi sprawia przyjemność.
Książki znów leżały obok mnie w łóżku kiedy wstawałam, wyjazdy z mężem na weekend znów były przyjemnością.
Nawet wizyty w klinice stały się jakieś przyjemniejsze. Stresujące, ale przyjemne.
Znów byliśmy z mężem w tym razem.
Nawet gdzieś po cichu poruszyliśmy temat inseminacji czy in vitro za jakiś czas.
Skupiłam się na sobie.
Schudłam ponad 20 kg.
Z mężem jest dobrze.
Ok dwóch lat temu postanowiliśmy, że z końcem 2020 roku kończymy starania.
Zostały więc ostatnie 4 miesiące.
Koniec z lekami, witaminami, lekarzami.
I już nie możemy się doczekać tego końca, który będzie początkiem czegoś innego.
Może nie będzie dziecka, może pod koniec roku zmienimy zdanie i będziemy chcieli jeszcze spróbować się starać.
Na razie skupiam się na sobie.
Kiedyś moja babcia mi powiedziała, że do niektórych rzeczy trzeba dojrzeć.
Ja dojrzałam do niepłodności.
Już nie jestem moim wrogiem, choć bywają i ciężkie dni.
Przyjaciółką też jej nie nazwę.
Po prostu jest.
Obok.
Nauczyła mnie mimo wszystko wiele.
Gdybym mogła coś niepłodności powiedzieć to podziękowałabym.
Za to, że sprawiła, że jeszcze nigdy nie byłam tak silna jak teraz.
(w skrócie pcos, io, hiperinsulinemia, pai, mthfr, niedomoga lutealna)
@nieplodnoscwidac
Pobierz bezpłatnie Ebook „Opanuj niepłodność w 5 krokach” i spraw, żeby czekanie na dziecko było łatwiejsze!