Czekanie na dziecko. To zajęcie wychodziło mi najlepiej!

Zawsze miałam i mam problem z wypełnieniem druków. Moja kuzynka, która wypełnia moje pity, wie o czym piszę!
Na szczęście dla mnie i dla moich potencjalnych petentów zaszłam w ciążę…

Pomyślałam, że powinnam raz porządnie opisać swoją drogę od czekania na pierwsze dziecko do szczęśliwego i spełnionego bycia mamą.
W ciążę chciałam zajść pod koniec studiów. Coś czułam, że mogę mieć problem. Intuicja?
Obserwowałam swój organizm, przed ślubem byłam z narzeczonym w poradni przy kościele i zaczęłam prowadzić pomiary. O mierzeniu temperatury i badaniu śluzu myślałam jako o wsparciu w zajściu w ciążę, a nie jako o metodzie antykoncepcyjnej.
Po kilku cyklach doszłam do wniosku, że to całe mierzenie i obserwowanie jest na nic, bo żaden z moich wykresów nie przypominał tych poglądowych. Jakoś nie wpadłam na to, że to może oznaczać kłopoty z ciążą i nieprawidłowe funkcjonowanie organizmu. Raczej byłam zdania, że to metoda do bani. Uznałam, że nie ma co się sugerować temperaturą i po prostu trzeba szybko iść do lekarza.

„Po co pani dzieci? Z nimi są same kłopoty!” – usłyszałam na pierwszej wizycie.

Ups… Zmieniłam lekarza. I tak jeszcze kilka razy. Aż mi się wyczerpał limit ginekologów na kasę chorych w okolicy.
W międzyczasie skończyłam studia. Ale do pracy nie poszłam.
Przecież czekam na dziecko. Nie warto się w nic angażować, bo i tak zaraz na zwolnienie pójdę. No nie?
Tak więc prałam, sprzątałam, wycierałam dzielnie kurze po kątach, gotowałam obiadki, piekłam ciasta, czytałam książki, biegałam po lekarzach. Pomiędzy wypełnianiem życiowych obowiązków płakałam w poduszkę i przyjaciółce w rękaw, że nie mam dzieci. Cierpiałam, widząc kobiety w ciąży, dowiadując się o kolejnych ciążach wśród koleżanek i w rodzinie. Bliska mi osoba dołożyła swoje trzy grosze sugerując, że ja pewnie nie chcę tak naprawdę tego dziecka.

Bo jakbym chciała, to na pewno byłabym już w ciąży!

Domyślacie się, jak bardzo to bolało…
W końcu po 3 latach siedzenia w domu zdecydowałam, że coś jednak muszę ze swoim życiem zrobić konstruktywnego i… poszłam do pracy! Ja, humanistka po pedagogice trafiłam na stanowisko księgowej…
Uwaga! Nie było wcale tak źle! Jak nauczyłam się „łopatologicznie” klikać w określone rubryki, to nawet zaczęłam to lubić.
Długo tam jednak nie popracowałam. Dość szybko zorientowałam się, która z koleżanek stara się o dziecko, a która jest w początkowym okresie ciąży. I dopadały mnie „doły”. Nie chciałam tam pracować. W nosie miałam bycie księgową. Odbiło się na jakości mojej pracy i bez żalu nie przedłużyłam umowy po 3 miesiącach.

Jak oszczędziłam ludziom problemów ze złym wypełnieniem druków. I co ma do tego niepłodność

Wróciłam do zajęcia, które wychodziło mi najlepiej. Czekałam na dziecko

Ze stanów letargu i chronicznego smutku wyciągały mnie kryminały Joanny Chmielewskiej.
A dokładnie „Całe zdanie nieboszczyka”. Wiele osób, które znają tę książkę, zastanawia się, co jest w niej aż tak śmiesznego. Nie wiem. Mnie śmieszą wybrane fragmenty! I całe szczęście! Miałam przynajmniej powód do śmiechu.
Któregoś dnia musiałam pojechać do kliniki leczenia niepłodności i wiedziałam, że spędzę tam trochę czasu na czekaniu. Zabrałam ze sobą książkę…
Znacie atmosferę panującą w poczekalniach takich klinik? Cisza, napięcie, niepewność w oczach, lęk przed rozmową z lekarzem, albo złość po…

A w tym wszystkim ja zanosząca się śmiechem!

Najpierw myślałam, że w takim miejscu śmiech mnie nie dopadnie. Potem starałam się śmiać bezgłośnie, potem cicho, ale w końcu śmiech zwyciężył!
Dziwnie się czułam, kiedy dowiedziałam się, że wyniki badań są złe, a ja miałam stosunkowo dobry humor. To było takie „niestosowne”. Jednak nigdy więcej książki ze sobą do lekarza nie zabrałam.
Mijały kolejne lata.
Zmieniliśmy klinikę, lekarza, sposób leczenia.
Doszliśmy do punktu „teraz albo nigdy”. Co w praktyce oznaczało około 3-5 miesięcy obserwowania, czy na nowych lekach i diecie mój organizm „zaskoczy”.
Przeszłam na dietę dla osób z insulinoopornością.

I zaczęłam zastanawiać się, co będę robić w życiu…

Trzydziestka zbliżała się wielkimi krokami, a ja umiałam tylko czekać na dziecko.
Postanowiłam zdobyć konkretne umiejętności i zapisałam się na początku roku na kurs Kadry i Płace. Miał ruszyć pod koniec lutego. Opłaciłam semestr, wydrukowałam sobie z internetu stosowne druczki, żeby wiedzieć, co będę robić na zajęciach. I załamałam się.
Ja z tych druczków nic nie zrozumiałam! To była (i jest) czarna magia! Czułam się jak jedna wielka nieudacznica! Doszłam jednak do wniosku, że wiele osób takie kursy kończy i ma pracę. Kadrowe zawsze są potrzebne, a ja muszę w końcu ruszyć z miejsca. Moja kuzynka popukała się w czoło, kiedy dowiedziała się o moich planach zawodowych. No cóż, ja też byłam pełna wątpliwości. Ale też byłam zdecydowana COŚ ze swoim życiem zrobić. A kadry i płace miały mi w tym pomóc.

Wiem, że to by była piękna porażka… dla mnie i co gorsza dla tych, którym wypełniałabym druczki!
Los się jednak do tych nieszczęśników uśmiechnął.

W drugiej połowie stycznia byłam w ciąży!

Z prawdziwą ulgą zrezygnowałam z kursu i wróciłam do zajęcia, które wychodziło mi najlepiej.

Czekałam na dziecko!
Tym razem wiedziałam jednak, że to czekanie za 9 miesięcy się skończy.
To był koniec niepłodności. I początek nowej ery w moim życiu.
Wiem jedno. Mimo trudności warto się śmiać!

PS.

Pobierz bezpłatnie Ebook „Opanuj niepłodność w 5 krokach” i spraw, żeby czekanie na dziecko było łatwiejsze!