Każdy z nas prowadzi w życiu jakąś walkę. Walczymy o: lepszą pracę, silniejszą miłość, podwojoną ilość zer na koncie, uznanie przyjaciół, większą pewność siebie. To cel który sobie stawiamy i za wszelką cenę chcemy go osiągnąć, by po prostu czuć się spełnionym. Dla coraz większej ilości par owym celem staje się posiadanie dziecka i nie byłoby w tym zupełnie nic dziwnego, gdyby nie towarzysząca im niepłodność.
Taką samą diagnozę usłyszałam ja z moim mężem. Ale może zacznijmy od początku.
U mnie w życiu wszystko jest zaplanowane i nic nie dzieje się przez przyczyny.
Kiedy postanowiliśmy, że zaczynamy starać się o dziecko założyłam okres trzech miesięcy, a później pełen sukces.
Po upływie wyznaczonego czasu okazało się, że plan nie został zrealizowany i muszę dokonać lekkiej korekty. Wtedy nasi znajomi podpowiedzieli nam o cudownym leku, który aplikuje się dopochwowo tuż przed stosunkiem, dzięki czemu plemniki mają lepsze środowisko do pozostania na dłużej w macicy, w konsekwencji czego miało dojść do bezbłędnego zapłodnienia.
Upłynęło już wiele miesięcy od tamtych dni jednak do dzisiaj w głębi duszy żałuję, że daliśmy się na to namówić. Pomijając fakt, że w naszym przypadku okazało się to być zupełnie bezskutecznym, to okrutnie wpłynęło na moją seksualność oraz pewność siebie – jako kobiety.
Mijały kolejne miesiące, nadchodziła miesiączka, opłakiwana łzami, przepełniona smutkiem i żalem. Widząc na ulicy matki z wózkami lub kobiety w ciąży, potrafiłam rozpłakać się bez opamiętania. Przez ten cały okres towarzyszyła mi myśl, że to przeze mnie nie możemy być rodzicami.
Kiedy miałam 19 lat zdiagnozowano u mnie endometriozę.
Jednak nie było to wcale takie proste, by usłyszeć ową diagnozę. Trwało to ponad rok czasu, aż jeden z dwunastu ginekologów, u których byłam znalazł przyczynę bólu brzucha, który nie pozwalał wstawać mi z łóżka, miesiączek przepełnionych krwią, uczuciem jakby mi ktoś skopał cały dół mojego ciała, w szczególności wziął i przemielił prawy jajnik.
Zanim jednak trafiono w punkt przeszłam przez diagnozę: zapalenia wyrostka, wyrostku zakątniczego, raka jelita grubego, ciąży pozamacicznej i jeszcze kilka innych chorób. Finalnie sukces!
Trafiłam na stół operacyjny, laparoskopia, a później stwierdzenie lekarza, że…
jeśli do 25 -tego roku życia nie zajdę w ciążę, to już naturalnie dzieci nie będę mieć…
Myślę, że teraz dla każdego z Was bardziej jasnym staje się dlaczego od kiedy zaczęliśmy się starać o dziecko, a było to niedługo po moich 23 urodzinach, czułam że przeze mnie nam nie wychodzi.
Po 18 miesiącach od początku naszych prób, mój ginekolog zalecił badania nasienia przyszłego taty. Wyszły tragiczne, mniej niż 1% plemników nadawał się do jakiegokolwiek użytku. Zalecono powtórzenie badań w innej klinice, dla pewności. Opinia lekarza powtórzona.
W tym miejscu chciałabym oddać ogromny ukłon dla mojego męża, który schował głęboko do kieszeni swoją męską dumę i zaproponował skorzystanie z anonimowego dawcy nasienia.
W klinice nie proponowano nam żadnych dodatkowych, mniej inwazyjnych rozwiązań – po prostu in vitro. Moja endometrioza postępowała, torbiel umiejscowiona we wspomnianym prawym jajniku, nabierała rozmiarów, czasu było coraz mniej.
Przeszłam przez punkcję jajników, której finałem było: 20 – pęcherzyków jakie wyprodukowałam, 16 – z nich było dojrzałych, 10 – nadawało się do pobrania, 5 – udało się zapłodnić, 2 – po pięciu dniach obserwacji rozwinęły się poprawnie i zostały zamrożone.
Pamiętam, że wtedy te dwie szanse wydawały się czymś naprawdę małym. Pocieszałam się, że zawsze chciałam mieć dwójkę dzieci, więc idealnie wystarczy, nie zakładając że coś może wyjść nie tak.
Nadszedł czas pierwszego transferu, miałam złe przeczucie.
To w ogóle był dla nas niezwykle szalony czas. Budzik ustawiony co 3 godziny na wzięcie kolejnej dawki leków, zastrzyki w brzuch dwa razy dziennie, pandemia COVID, strach o każdy kolejny wynik progesteronu, który miałam sprawdzany co dwa dni z badania krwi i ta okropna niepewność co będzie dalej.
Przesiedziałam wtedy prawie trzy tygodnie w domu z obawy, że się przeziębię, że złapię cokolwiek od człowieka w kolejce w sklepie, że się przewrócę na spacerze z psem.To był obłęd!
Pomimo tego nadchodzi badanie BETA HCG i po 10 dniach od transferu mamy wynik: 34!
Zrobiłam je wtedy w tajemnicy przed mężem, więc weszłam do pokoju z otwartą zakładką z laboratorium i skarpetkami, które po prawie dwóch latach doczekały się swojej premiery.
Radość niesamowita, obydwoje płakaliśmy jak dzieci.
Pisząc to dzisiaj kręci mi się łza w oku, bo wtedy chociaż przez chwilę byliśmy rodzicami, mieliśmy nasz cel na wyciągnięcie ręki.
Stan ten niestety nie trwał długo… W trzecim tygodniu od transferu, BETA spadła poniżej 3 i poroniłam. Wszystko rozpadło się jak bańka mydlana.
Byłam w tragicznym stanie psychicznym, spałam po 2-3 godziny w nocy, bardziej egzystowałam po to żeby znaleźć przyczynę tego dlaczego tak się stało.
Wtedy myślałam sobie, że jestem beznadziejną matką bo nie potrafiłam utrzymać naszego dziecka przy sobie.
Przez pewien okres miałam również poczucie, że nie zasługuję na seks, na przyjemność, na orgazm, bo jeśli kobieta nie jest stanie donosić ciąży, to nie ma prawa do czegoś co da jej rozkosz, dzięki czemu zapomni przez chwilę o poronieniu.
Dopiero wizyty u psychologa, pomogły mi poukładać wszystko w głowie, naprostować moje myślenie na dobre tory.
Jako zawodowa zawodniczka postanowiłam stanąć do drugiej rundy z in vitro. Tym razem moje nastawienie było zupełnie inne. Czułam, że wszystko się powiedzie, chodziłam do pracy, spotkałam się ze znajomymi, żyłam! Miałam takie przeświadczenie, że skoro tamtym razem transfer się przyjął, a nie byłam wspomagana lekami na zakrzepicę, która wyszła mi jako powód poronienia w badaniach, to teraz obstawiona armią leków ogłoszę zwycięstwo.
Przyjmowałam zatem więcej leków, więcej zastrzyków, z przeświadczeniem, że to nasz ostatni zarodek i kolejnej szansy nie będzie. Nie zapominając cały czas o moim założeniu dwójki dzieci, więc stwierdziliśmy, że kolejne dziecko po prostu zaadoptujemy.
Życie znowu ogłosiło, że drugą rundę zwyciężyła niepłodność.
Transfer się nie przyjął i było mi naprawdę lżej, że tym razem to nie było poronienie. Nie byłam mamą w tym czasie, chociaż przez pół sekundy, więc mogłam odetchnąć spokojnie. Wiem, brzmi to conajmniej dziwnie. Jednak żadna kobieta, która nie doświadczyła straty ciąży nie zrozumie, co się wtedy czuje i jak trudno jest spojrzeć w lustro z taką samą miłością do siebie, jak kiedyś.
Aktualnie otrzepałam kolana, podnoszę rękawice i jestem gotowa do kolejnego starcia.
Tym razem głęboko wierzę, że ostatniego.
Szczegół polega na tym, że wypadałam z wagi ciężkiej i znowu zaczynam od początku, w wadze piórkowej – bez zarodków, z niskim AMH, torbielą wielkości cytryny, która po przyjęciu takiej dawki hormonów urosła w bardzo szybkim tempie, słabym nasieniem męża.
Mam jednak moją tajną broń – doświadczenie. Myślę, że ono pozwoli mi wyprowadzić kolejny cios bardziej dokładnie, tak aby spowodować nokaut.
Klinika do której chodziliśmy okazała się beznadziejną z tego powodu przenosimy się do nowej. Zaczęliśmy orientować się w procedurze adopcji dziecka, bo nie wiem czy będę mogła podejść do jeszcze jednego transferu. Krótko mówiąc badamy grunt, tak aby wiedzieć jaką strategię przygotować na kolejną walkę. Najważniejsze jest by poznać przeciwnika.
Myślę, że my z naszą niepłodnością znamy się już naprawdę dobrze.
Za sukcesem każdego zawodnika stoi cały sztab fachowców, którzy go wspierają. Z kobietą w procesie in vitro jest dokładnie tak samo. Mamy lekarzy, położne, mężów, partnerów, przyjaciół, rodzinę. Jesteśmy zaopiekowane, dopieszczone, dopatrzone, jednak to nasz organizm staje na ringu i przyjmuje wszystko na siebie. Nikt nie jest w stanie zrobić tego za nas.
Dostając kolejny cios obolałe, trzymamy dalej gardę bo wiemy jaki przyświeca nam cel. Kiedy walka zostaje zakończona sukcesem to zawodnik otrzymuje złoty pas, nie wszyscy którzy go przygotowywali. Kiedy procedura in vitro kończy się powodzeniem, to kobieta jest w ciąży i przez 9 miesięcy nosi swoje dziecko pod sercem, mając do niego całkowite pierwszeństwo przed całym światem.
Pamiętajcie, że dopók wojna trwa – walczymy!
Jedna przegrana runda nie świadczy zupełnie o niczym. Każda blizna jaka z niej powstaje, to Wasza siła.
Mądrość na kolejne doświadczenie jakie życie Wam przyniesienie.
Życzę nam wszystkim sukcesu w wadze – macierzyństwo, mistrzowskiego tytułu ,,Mama” oraz ogromnej wytrwałości w dążeniu do celu!