Naszą pierwszą reakcją na widok spadającej bety była ulga.

Od początku znajomości było dla nas jasne, że chcemy mieć dzieci. Ba! Ja to wiedziałam odkąd pamiętam! To było, i wciąż jest, moje największe marzenie…

Starania o dziecko zaczęliśmy jakieś dwa, trzy miesiące przed ślubem – żeby w sukni brzucha jeszcze nie było widać… Nie miałam pojęcia, że będziemy mieli takie problemy z poczęciem dziecka, ale muszę przyznać, że już jako kilkulatka „martwiłam” się tym, że mogę nie mieć dzieci…

Skąd wzięły się takie myśli w głowie małej dziewczynki? Nie wiem.

Na początku nie były to starania z kalendarzykiem w ręku i z regularnym współżyciem. Kochaliśmy się bez zabezpieczenia i wtedy, gdy po prostu mieliśmy na to ochotę.

Bez spiny.

Pamiętam jak w pierwszym miesiącu starań, byłam pewna, że z urlopu wrócimy we trójkę.

Przecież to takie proste i oczywiste – był seks w środku cyklu, będzie ciąża!

Ale na początku w ogóle nie czułam rozczarowania, że się nie udaje. Dawaliśmy sobie rok – jeśli po tym czasie wciąż nie byłabym w ciąży, planowaliśmy zgłosić się do lekarza zajmującego się leczeniem niepłodności…



Przed upływem roku bezskutecznych starań zaczęliśmy rozważać zgłoszenie się do lekarza.

Coś musi być nie tak, skoro wciąż nie udaje nam się zajść w ciążę.

I to był tak naprawdę jedyny objaw – brak ciąży. Miesiączki zawsze miałam regularne, niezbyt bolesne. Nic nie wskazywało na to, że mogę mieć problemy z zajściem w ciążę.

Po 1,5 roku bezskutecznych starań postanowiłam zgłosić się do lekarza.

W związku z tym, że nie miałam pojęcia gdzie, co, jak i kiedy, postanowiłam zacząć od wizyty u zwykłego ginekologa.

Pani doktor zrobiła mini wywiad (zapytała tak naprawdę tylko o cykle), zleciła zbadanie prolaktyny i TSH, a mój mąż miał zbadać nasienie.

Pani doktor zobaczyła wyniki, stwierdziła, że moje są dobre, a męża znakomite!

Przepisała Bromergon, Clostylbegyt i Luteinę, które miałam przyjmować przez dwa cykle.

I jak dziś pamiętam jej słowa: „za maksymalnie dwa miesiące będzie Pani w ciąży”.

Nie da się opisać naszej ekscytacji i nadziei. Byłam wtedy totalnym laikiem. Nie miałam pojęcia, że przy zażywaniu Clo powinnam mieć monitoring cyklu.

Brałam wszystko w ciemno.

Nie wróciłam już do tej Pani Doktor.

Po kilku miesiącach postanowiłam zgłosić się do innej ginekolożki, tym razem takiej, która specjalizuje się w leczeniu niepłodności. Doktor zleciła mi szereg badań, u męża nie sugerowała pogłębienia diagnostyki. U tej Pani Doktor miałam kilka monitorowanych cykli, bez stymulacji.

Owulacja raz występowała, raz nie.



Pamiętam cykl, kiedy moja pani Doktor nie mogła mi zrobić usg owulacyjnego, ponieważ uczestniczyła w jakimś szkoleniu/konferencji i umówiła mnie do innego, w jej ocenie bardzo dobrego ginekologa.

Tego usg nie zapomnę nigdy.

Ból był tak ogromny, że bliska byłam płaczu.

Pan dr zapytał mnie wtedy:

„Czy Pani ma endometriozę?”.

Odpowiedziałam, że nic mi o tym nie wiadomo. Ów młody lekarz umówił mnie do innego specjalisty (takiego od endometriozy) na konsultację.

Diagnoza tego pierwszego potwierdziła się – podejrzenie głęboko naciekającej endometriozy.

Z wynikiem USG zgłosiłam się do mojej Doktor z nadzieją, że będę diagnozowana w tym kierunku.

Jakież było moje zdziwienie, gdy usłyszałam słowa:

„Doktorzy są jeszcze młodzi, a endometriozy nie diagnozuje się na podstawie USG”.

To była moja ostatnia wizyta u tej Pani Ginekolog.



Zdecydowaliśmy się z mężem na rozpoczęcie przygody z kliniką leczenia niepłodności.

Pokładaliśmy w niej ogromne nadzieje.

Pierwszy lekarz, do którego trafiliśmy był małomówny, ale konkretny. Skierował mnie na badanie drożności jajowodów, a mężowi zlecił rozszerzone badanie nasienia.

Wszystko było w porządku.

Kolejny cykl stymulacji, i decyzja o inseminacji.

Niestety, pęcherzyk nie pękł mimo podania Ovitrelle.

To była nasza pierwsza i ostatnia inseminacja. W związku z tym, że średnio odpowiadał mi kontakt z tym lekarzem, postanowiłam spróbować u innego.

Nowa Pani Doktor wypisała receptę na leki stymulujące owulację i zaproponowała kilka cykli starań naturalnych.

Zgodziliśmy się na takie rozwiązanie.

Jednak ja ciągle z tyłu głowy miałam to podejrzenie endometriozy.

W końcu przekonałam moją panią dr i otrzymałam skierowanie na laparoskopię, która nie pozostawiła żadnych wątpliwości –

endometrioza otrzewnowa III stopnia.

W drugim cyklu po laparoskopii pierwszy raz zobaczyłam wyniki badania betaHCG powyżej 5…

Wynik nie był powalający: 12 dni po owulacji 5.74, dwa dni później 7,4, a po kolejnych dwóch dniach spadła do wartości 2,32.

Powiedziano mi, że to błąd laboratoryjny.

Ja jednak wierzę, że coś zaskoczyło, ale szybko się skończyło (tzw. ciąża biochemiczna).

Później już zaczęliśmy przygotowania do in vitro.

Nie chcieliśmy dłużej czekać. Stymulacja poszła sprawnie i w efekcie pobrano mi 24 komórki, z których aż 19 było dojrzałych.

To nam dało ogromną nadzieję, bo przy endometriozie jest ryzyko słabych jakościowo komórek.

U nas na szczęście było inaczej.

Z sześciu zapłodnionych komórek udało się uzyskać 5 zarodków.

Niestety, na tym dobre wieści się skończyły.

Pierwszy transfer nieudany.

Drugi też, ale ja uważam, że znowu doświadczyłam ciąży biochemicznej.

Już tłumaczę dlaczego.

Zaraz po drugim transferze wyjechaliśmy na urlop. Wiedziałam, że betę oznaczę dopiero po powrocie, ale postanowiłam zrobić test ciążowy 10 dni po transferze. Test był pozytywny. Na następny dzień powtórzyłam – dwa kolejne testy również pokazały dwie kreski, ale duuużo jaśniejsze (na jednym druga kreska była ledwie widoczna).

Dwa dni później byliśmy już w domu i mogłam oznaczyć betę.

Niestety, wynik 0,75 nie pozostawił złudzeń.

Znowu się nie udało.

To niepowodzenie bolało najbardziej, z uwagi na te pozytywne testy ciążowe.

Przed trzecim transferem Doktor zleciła konsultację u immunologa. Obstawiona lekami z każdej strony podeszłam do trzeciego transferu.

Niestety, ten również nie powiódł się.


Zrobiliśmy sobie roczną przerwę, po której podeszliśmy do ostatniego transferu.

To był zdecydowanie najbardziej „lajtowy” transfer – wiedzieliśmy, że niezależnie od wyniku jesteśmy blisko mety.

Naszą metą było zakończenie przygody z kliniką leczenia niepłodności.

Jakie było nasze zaskoczenie, gdy po kilku dniach wynik wskazywał na ciążę.

Dwie kolejne weryfikacje potwierdziły, że w końcu się udało.

To było cudownych kilka dni w ciąży…

Ale niestety, wynik beta hcg w 17 dniu po transferze rozbił nasze serca na milion kawałków.

To był koniec.

Odstawiłam leki i czekałam na okres.


Naszą pierwszą reakcją na widok spadającej bety była ulga.

Leczenie niepłodności miało ogromny wpływ na nasze życie, a świadomość, że to już koniec, naprawdę bardzo nas ucieszyła.

Oczywiście cały kolejny dzień płakałam, miałam spuchniętą twarz, byłam zagubiona, nie wiedziałam, co dalej…

Z jednej strony cieszyłam się, że to już koniec, z drugiej nie mogłam uwierzyć, że prawdopodobnie nigdy nie będę mamą…


Oboje z mężem mamy silne charaktery i to bardzo nam pomogło podczas starań o dziecko.

Pozytywne nastawienie, wdzięczność i taka szczera dziecięca radość z małych rzeczy powodują, że mimo trudnych doświadczeń naprawdę jesteśmy szczęśliwy i lubimy nasze życie.

Niepłodność bardzo nas umocniła – jesteśmy silniejsi razem, ale też każde z nas jest jeszcze mocniejszym i świadomym człowiekiem.

Niepłodność to trudny czas dla związku, ale my nawet prze chwilę nie mieliśmy wątpliwości, że wyjdziemy z tej walki zwycięsko – z dzieckiem czy bez.

Jestem cholernie wdzięczna, że ten trudny czas związany z leczeniem niepłodności nie odebrał mi, nie odebrał nam radości życia i optymizmu.

optymistka_ola