„Wypożyczyć ci mojego męża?”

W życiu się nie spodziewałam, że będę stałą bywalczynią wszelkiego rodzaju forów stron medycznych, społeczności internetowych i tak będę się wypowiadać w moim życiu społecznym o leczeniu niepłodności.

Ale zanim do tego doszło muszę się cofnąć w czasie.

Mam na imię Monika, mój ukochany mąż to Mateusz. Nasze drogi skrzyżowały się dość dawno temu – w 2005 roku zaczęliśmy chodzić oboje do tej samej szkoły średniej. Od razu się kolegowaliśmy i stworzyliśmy świetną paczkę przyjaciół z którymi trzymamy się do dzisiaj.

Nie było nam dane być w szkole średniej parą, gdyż byłam w związku z innych chłopakiem który dość dziwnie traktował naszą relację, ale człowiek był młody głupi i ślepo zakochany. Potem studia, kryzys w związku i rozstanie.

Ciężko to przeżyłam, jednak 4 lata to sporo i to wtedy był dla mnie koniec świata jak sobie o tym teraz pomyślę, to się sama z siebie śmieje jak coś takiego mogło zachwiać moją samoocenę i sposób myślenia o mnie jako wartościowej kobiecie.

Przyszła zima, święta Bożego Narodzenia i sylwester mój mąż postanowił zorganizować imprezę na którą zbytnio nie chciałam iść, ale jakimś cudem znalazłam się w środku bawiących się znajomych.

Tej nocy dowiedziałam się że mój mąż przez te lata mnie kochał, wyznał mi miłość.

Byłam jak w amoku – co tu robić? Przecież jesteśmy przyjaciółmi?

Nie będę się pakować w związek z przyjacielem z kimś z naszej paczki, bo to się skończy jak poprzedni związek.

Może mnie wkręca? .. i tak jakoś po tym wieczorze zaczęła się między nami dziać magia. Zamieszkaliśmy razem potem w 2013 roku wzięliśmy ślub, kolejnym krokiem był kredyt na mieszkanie i w 2014 roku zaczęliśmy się starać o dziecko.

Kto by pomyślał, że te starania tak przewrócą nasze życie do góry nogami.

Mijały miesiące którymi się nie przejmowaliśmy, że się nie udaje. Przecież w końcu musi się udać, a seks to sama przyjemność.

Po jakimś czasie miesiączka spóźniała mi się ponad tydzień. Wtedy nawet nie wiedziałam co to badanie beta hcg, robiłam testy domowe, ale niestety negatywne.

Co człowiek robi w takiej sytuacji?

Tak! Szuka odpowiedzi w internecie: ,,byłam w ciąży a testy mi nie wychodziły”, „negatywny test a jednak ciąża”.

Mąż kazał umówić się do mojego lekarza ginekologa. Na umówionej wizycie dowiedziałam się, że mam torbiele jajników – na każdym powyżej 3 cm.

To był szok! Dostałam antykoncepcję, po 3 miesiącach jedna torbiel się wchłonęła, druga została i urosła, ale dalej obserwujemy – po kolejnym miesiącu była znów większa. Dostałam skierowanie na laparoskopie z zaznaczeniem, że gdybym dostała silnego bólu to znaczy, że jajnik mógł się skręcić i szybko jechać do szpitala.

Świetna perspektywa.

Zaczęła się moja wspaniała przygoda, a raczej survival z państwową służbą zdrowia.

Oznaczono mi markery nowotworowe z których wynikało, że nie jest na pewno to nic złośliwego, co z kolei oznacza, że mogę poczekać w kolejce.

3 szpitale i 3 kwalifikacje zabiegów – każdy odległy termin, ale w jednym ktoś zrezygnował i miałam wyznaczony zabieg . W dzień po moich urodzinach stawiałam się na oddział. Była to dla mnie czarna magia, ale jakoś człowiek przeżywał to czy się wybudzę, czy zostawią mi jajnik.

Podczas zabiegu okazało się że dostałam krwotoku i niestety musieli mi otworzyć brzuch i wykonać laparotomię.

Kiedy się obudziłam zobaczyłam przerażoną twarz sympatycznego lekarza, który zaczął opowiadać co się stało.

Udało się lekarzom uratować mój jajnik, bo jestem młoda i będę na pewno rodzić, ale niestety do dnia dzisiejszego pracuje gorzej i daje mi się we znaki. Na moim ciele w linii bikini została blizna.

Zawsze myślałam, że jedyną bliznę jako będę posiadać, to będzie blizna po ewentualnym cesarskim cięciu.

Po tych wszystkich przeżyciach miałam okres rekonwalescencji i starania musiały być odłożone, ale kto by się wtedy przejmował, że odejdzie nam kilka miesięcy starań – przecież zaraz zajdę w ciąże.

Dostałam zielone światło od lekarza, ale nie cieszyłam się z tego zbytnio.

Przez bliznę miałam poczucie, że mąż będzie się mnie brzydził.

W mojej głowie stworzyła się pewnego rodzaju blokada, a wyobraźnia toczyła coraz dziwniejsze walki same ze sobą.

Na szczęście mój mąż cierpliwie czekał oraz wspierał mnie w tym wszystkim, co pozwoliło z naszym związkiem wrócić na właściwe tory. Tamten czas uważam za nasz pierwszy poważny kryzys małżeński.

Co jak co, ale mój mąż ma super cierpliwość:)

Kolejne miesiące mijały, miesiączka się zawsze pojawiała zgodnie z planem. Zalogowałam się na forum, zaczęłam mierzyć temperaturę, badać śluz i wykonywać testy owulacyjne i kochać się tylko w te dni.

W pewnym momencie dotarłam to takiej obsesji, że potrafiłam zwolnić się szybciej z pracy bo dziś ten dzień, a mąż idzie na popołudnie do pracy. Kolejny miesiąc nam przepadnie, bo on musi akurat w moje dni płodne chodzić na drugą zmianę, albo moje wyrzuty i obrażanie, bo ja tu mam dni płodne, a on bezczelnie poszedł na mecz z kolegami i jedyne co zrobił po powrocie to zasnął.

A ja przecież mam dni płodne.

Pewnie mnie nie kocha, pewnie nie chce mieć dziecka, tylko mi na tym zależy.

Ten etap małżeństwa uznaje za 2 poważny kryzys w naszym związku.

Byłam wściekła i nakręcona. Po kolejnej wizycie u lekarza otrzymałam skierowanie na badanie drożności jajowodów, badania hormonów itp.

Wyszło że mam niedoczynność tarczycy i hiperprolatemie, ale miałam się tym nie przejmować, bo bierze się na to leki i na pewno zajdę w ciążę.

Przed wykonaniem badania drożności znów zasięgnęłam opinii w internecie. Byłam przerażona tym, co mnie czeka. Zawitałam znów do tego samego szpitala, sam pobyt wspominam dobrze, samo badanie średnio ale przeżyłam. Wyszło, że wszystko jest dobrze.

Z wynikiem udałam się do lekarza i potem kazano przebadać męża pod względem nasienia, w innym przypadku mam się u lekarza nie pojawiać.

Zastanawiałam jak takie badanie wygląda. A jak mąż powie że nie zrobi badania, będę go zmuszać? Ale skoro ja tyle razy rozkładałam nogi przed lekarzami, to on nie zrobi badania?

Na szczęście nie musiałam namawiać. Uznał to za konieczność i poszedł.

Tego dnia nie zapomnę jak odebraliśmy wyniki – 1 % żywych plemników. Reszta martwa…

Co z tego, że jest ich miliony, skoro są martwe?

Próba poprawienia wyników u mojego lekarza trwała 6 miesięcy, po tym czasie kazano nam iść już z tym problemem do kliniki niepłodności. Wybraliśmy jedną z 3 w naszej okolicy.

Wykonano badanie DNA nasienia i okazało się, że wynosi około 60 %, a wynik powyżej 30% świadczy o zerowej możliwości zapłodnienia naturalnie.

Uznałam że można coś z tym zrobić, ale na konsultacji usłyszeliśmy że zarodków z tego nie będzie więc albo dawca albo adopcja.

Dziękuję za wizytę i zapraszam po przemyśleniu sprawy.

Tego dnia wracaliśmy do domu w milczeniu. Po raz kolejny zasugerowałam się opiniami dziewczyn z forum. Znalazłam taki wątek o nazwie ,,bezplemnikowcy”, stamtąd dowiedziałam się, że są tam historie kobiet, których mężowie w ogóle nie mieli plemników, a zostali poddani zabiegowi biopsji, a my przecież coś tam mamy.

Za namową dziewczyn uznałam, że jak się leczyć to zasięgnąć opinii według Pań najlepszego androloga w Polsce. Tak właśnie zaczęła się nasza przygoda z Warszawą.

Lekarz konkretny pokierował nas, powiedział że szanse na in vitro są i nie ma co narzekać.

Zapisaliśmy się do lekarza z tej kliniki, choć nie było to narzucone, ale tak wybraliśmy.

Zaczęła się nasza przygoda z in vitro.

niepłodność idiopatyczna in vitro

Jak to u mnie bywa, żeby doszło do pierwszej stymulacji musieliśmy wykonać masę badań. Podczas przygotowań okazało się, że mam jakąś bakterie, co spowodowało przesunięcie stymulacji o kolejny miesiąc.

Kazano mi wykonać badanie USG piersi. Dodam na moje usprawiedliwienie, że miałam badane piersi co jakiś czas u lekarza i nic nie wskazywało, że coś może być nie tak.

To badanie zostawiłam na sam koniec, bo co może być nie tak.

Limit pecha u nas powinien być już dawno wyczerpany.

Los dał nam kolejny strzał w policzek.

Podczas badania, jak już widzę, że lekarz zwalnia z USG albo jeździ w tym samym miejscu, to uwierzcie mi po torbielach jajników wiem że nie oznacza to nic dobrego.

W obrazie usg wykazano zmianę wielkości 2 cm umiejscowiona tak dziwnie, że ciężko było wyczuwać ją palpacyjnie.

Rozczarowanie, płacz, gniew i brak sił na to wszystko to emocje, które mną wtedy rządziły.

Skierowanie pilne na biopsje piersi. O dziwo udało mi się załatwić to w niecały miesiąc wraz konsultacją i opinią onkologa.

Zalecenia: kontrola usg co pół roku i od tego czasu pilnuje tego bardzo.

Po tym wszystkim udało nam się ruszyć z stymulacją.

Uważam, że odwiecznym problemem ludzi leczących się na niepłodność jest fakt godzenia leczenia z pracą. Była to bariera trudna do ogarnięcia, więc postanowiłam kierownikowi powiedzieć jak to wygląda, ale żeby to nie wypłynęło dalej.

Kierownik jest osobą bardzo wierzącą, ale pomógł mi.

Dostałam urlop na stymulacje, potem L4 od mojego lekarza ginekologa po transferze.

Człowiek żeby mieć dziecko w tym kraju musi się nieźle nakombinować.

Stymulacja jak sobie przypomnę była ciężka, pomimo wysokiego AMH bardzo słabo reagowałam na leki. Pęcherzyki nie chciały rosnąć. Poznałam na korytarzu kilka dziewczyn, wszystkie były po punkcji, a ja dalej byłam stymulowana trwało to do 21 dc. Punkcie dobrze przeżyłam, aż sama się sobie dziwiłam.

Tego dnia okazało się, że miałam 8 komórek. Po kilku minutach okazało się, że jedna była podwójna. Po rozmowie usłyszeliśmy, że jesteśmy młodzi ,że zgodnie z Polskim prawem zapładniamy 6 komórek więc musimy podjąć decyzje, co robimy z tymi 3. Trochę o tym poczytałam i myślę że taka mała ilość mogłaby nie przetrwać rozmrożenia, a z drugiej strony tyle ludzi nie może mieć dzieci. Wspólnie z mężem podjęliśmy decyzje o przekazaniu tych komórek do adopcji.

Wydawało mi się wtedy, że zostanie mi ten prezent dla kogoś wynagrodzony – ciąża, bo karma wraca.

Otrzymaliśmy 3 blastocysty.

Piszę dalej naszą historię, niestety karma do nas nie powróciła.

Była wtedy odłożona kasa na dalsze leczenie, ale byliśmy tak zrozpaczeni, że nie dało się tego opisać.

Pojawiały się pytania z cyklu: co takiego złego zrobiliśmy, że nas tak pokarało?

Zapadła decyzja – kończymy z tym!

Te igły, blizny odcisnęły rany nie do zagojenia.

Pieniądze na leczenie wydaliśmy na wakacje naszego życia. Nie możemy mieć dziecka, to będziemy się rozpieszczać! O tak!

Niech inni widzą jacy jesteśmy szczęśliwi.

Przecież można być szczęśliwym bez dziecka.

Jaka ja byłam głupia, że idzie ten instynkt opanować, czymś przykryć i on zniknie.

Wcale nie znikał a z miesiąca na miesiąc narastał.

Przekonałam męża, że zniosę jeszcze jedną stymulacje dla niego i siebie, dla naszego spokoju, że zrobiliśmy wszystko, żeby pojawiło się nasze dziecko na świecie.

Jestem osobą, która panicznie boi się igieł.

Wróciliśmy do kliniki.

Lekarz uznał, że na pewno tym razem zapładniamy wszystko. Wykonuje jeszcze histeroskopie i działamy, bo szkoda czasu.

Kolejna stymulacja, która myślałam, że przejdzie gładko, inne dawki leków, organizm lepiej reagował i tym razem punkcja była 14 dc więc pięknie.

Niestety, podczas zabiegu wynikła sytuacja polegająca na tym, że było utrudnione dojście po moje komórki, ale udało się pobrać 8 komórek. Zdolnych do zapłodnienia było 7, do 5 doby dotrwało 5.

Ciągle miałam w głowie słowa lekarza z Gdyni, że nie otrzymamy żadnych zarodków a tu patrz 5:)

Niestety byłam przestymulowana i zebrała się woda w brzuchu.

To były najgorsze 4 dni. Nie mogłam się ruszyć, zaparcia, ból brzucha… Modliłam się żeby nie wylądować w szpitalu, dlatego nasz transfer został odwołany.

Po odczekaniu lekarz wyznaczył mi dzień transferu. Uznał że 26.05.2021 – dzień matki to idealny dzień na ciąże.

Trochę rozbawił mnie ten jego optymizm.

Jakie było moje zdziwienie, jak dowiedziałam się w dzień dziecka, że beta 37 a po 2 dniach 125.

Jakie to były piękne chwile, ale zarazem pełne obaw, strachu i płaczu ze smutku i radości.

Tak kończy się na chwile obecna nasza historia… straciłam ciąże, beta zaczęła spadać, więc szczęście nie trwało długo.

Zlecono mi teraz badania i konsultacje immunologiczną, na którą nas na chwile obecną nie stać.

Pewnie chcecie wiedzieć, gdzie w tym wszystkim jest nasza rodzina?

Niestety, mało kto rozumie nasz problem, bo przecież można adoptować, albo żyć bez dzieci.

„Widocznie bylibyście złymi rodzicami, skoro nie możecie mieć dzieci. Bóg dobrze wie kogo obdarzyć potomstwem.”

„Zamiast chodzić po lekarzach wyjedźcie na wakacje, odpuście, moja znajoma zaszła w ciąże, jak adoptowała dziecko.”

„Na pewno się rozstaniecie, skoro wiesz jaki jest problem, po co tkwić w tym małżeństwie ono jest bez celu.”

„Może mam wam pokazać jak to się robi?”

„Wypożyczyć ci mojego męża?”

„Może szukać dawcy w internecie?”

„Jesteś za gruba, to nie dziwie, że nie możesz zajść w ciąże.”

„Zaszłam w ciąże jak się upiłam.”

„Na takie rzeczy nie pożyczymy wam pieniędzy.”

„Może by w końcu porządnie zamoczył i było by dziecko.”

Mogłabym wymieniać tak jeszcze długo, bo to tylko niektóre teksty usłyszane od bliskich osób.

Dziwicie się, że nie mam od kogo pożyczyć na dalsze leczenie, a czekają na nas nasze 4 bąbelki.

Dziękuje za przeczytanie mojego tekstu.

Proszę o wsparcie:

Link do zrzutki https://zrzutka.pl/jvukc4

Monika