Wywiesiliśmy „białą flagę”. Życie jest zbyt cenne!

Dziś słowo niepłodność nie wywołuje już we mnie oczu pełnych łez. Nie mogę powiedzieć, że jest wszystko tak, jakbym sobie to wymarzyła, ale dziś już wiem do szpiku kości, co znaczą hasła #NiepłodnośćMojaSiła oraz #NiepłodnośćToNieWyrok. Za nami 4 lata starań oraz 2 lata od momentu, kiedy wywiesiliśmy „białą flagę” poddania się. Ktoś może powie, że te kilka lat to nic, że inni walczą dłużej. Ale dla mnie to był kres tego, co mogłam dać od siebie w mojej walce z niepłodnością. Dalej byłaby tylko przepaść. A życie jest jednak zbyt cenne.

Zacznijmy od początku…

Wszystko było wyśnione, wymarzone. Ślub, weselisko jak z bajki. Potem szybka wyprowadzka z rodzinnego domu do Trójmiasta w poszukiwaniu pracy i realizacji naukowych ambicji. Tuż po ślubie postawiłam na własny rozwój, najpierw miał być doktorat, potem zakup mieszkania, a potem szczęśliwe życie z dzieckiem. To ostatnie jednak nie wyszło…

Kiedy po kilku latach małżeństwa postanowiliśmy powiększyć rodzinę nigdy nie spodziewałam się, że coś może pójść nie tak. Nie byłam okazem zdrowia, ale z „babskich spraw” nie działo się nic niepokojącego. Kontrolna wizyta u ginekologa przed planowanym zajściem w ciążę wykazała jednak torbiele na obu jajnikach. Decyzja – operacja. Kilka miesięcy w plecy. Po operacji lakoniczne wyjaśnienie – „to endometrioza, mogą być problemy z zajściem w ciąże, ale zapraszamy wkrótce na porodówkę”. Nie przeczuwałam nadal nic groźnego…

Po 6 miesiącach starań od pierwszej endo-operacji z bijącym sercem trzymałam w rękach test z dwiema kreskami.

Udało się! Byłam w ciąży. Radość popsuło silne przeziębienie, a pierwsza wizyta u ginekologa napawała strachem. Ciąży nie było widać na USG, pani doktor kazała czekać. Po kolejnych 2 tygodniach – czarna plama na USG, bez bijącego serduszka odebrała nadzieję. Do dziś mam ten obraz z monitora przed oczami. Nie wiem jak dojechałam autem do domu… Dalej był szpital, łyżeczkowanie i kolejne odłożenie dalszych starań na 3 miesiące, aby się zregenerować.

Mijały kolejne miesiące i nic… Wokół rosły brzuchy kolejnych koleżanek, ale wciąż patrzyłam na nie bez zazdrości, ze spokojem w sercu, bo przecież nam też się w końcu uda. Zaplanowaliśmy urlop w pracy pod dni płodne, wyjazd do Karpacza, nowiutki hotel – byliśmy pewni, że z takiego miejsca na pewno wrócimy we troje! Nic bardziej mylnego. Nadal cisza i okres jak w zegarku…

Mój mąż jako pierwszy zasugerował, że może potrzebujemy pomocy. Znalazł sam w Internecie pana doktora, który specjalizuje się w leczeniu niepłodności. Nie byłam zadowolona, ale umówiłam się na wizytę. Doktor przejrzał wszystkie badania, zbadał po czym bez ogródek orzekł „Tylko in vitro! I to szybko”. Świat legł w gruzach! Przepłakałam 3 dni pod rząd, ledwo chodząc do pracy.

In vitro ruletka

Gdy tylko ochłonęliśmy, podjęliśmy decyzję, że wchodzimy w procedurę in vitro. Skoro tylko to daje nam nadzieję, musimy walczyć do końca. Nie było wzajemnego obwiniania, oceniania, byliśmy od początku w tym wszystkim razem. Choć dalsza diagnostyka wykazała, że problemy są po obu stronach nigdy nie padło hasło „to twoja wina”. Przygotowania do pierwszej procedury szły jak po grudzie. Kiepsko reagowałam na leki, okropny stres i ciśnienie niczego nie ułatwiały. Podano dwa jedyne „maluchy”, które uzyskaliśmy, oczami wyobraźni i sercem wróciliśmy z transferu do domu jako rodzice bliźniąt, snując plany urządzania pokoiku. Z dnia na dzień pogarszające się samopoczucie odzierało nas z nadziei. Test potwierdził złe przeczucia.

Nie pamiętam, czy kiedykolwiek tak głośno i gorzko płakałam…

Mieliśmy wrażenie, że nasz pan doktor nie ma dalej na nas pomysłu. Drugą procedurę in vitro chciał wykonywać tak samo. My wciąż pełni wiary, nadziei i zapału, po porażce chcieliśmy działać dalej. Miałam wrażenie, że jestem jak w jakiej grze, świecie „ruletki z in vitro” i tak bardzo chciałam odegrać się po tej pierwszej porażce i w końcu wygrać! Ale znowu szło po grudzie. Mało tego, nie mogło dojść do transferu jedynego „malucha”, którego udało się uzyskać. Przez kilka miesięcy wychodził bowiem pozytywny wynik testu na cytomegalię. Czekaliśmy cierpliwie, myśląc, że z takiego małego siłacza, czekającego na nas gdzieś daleko, będzie upragniona ciąża.

Ciąża pozamaciczna i najgorsze słowa w życiu, które usłyszałam od lekarza „NIGDY NIE BĘDZIE PANI MAMĄ!”

W końcu nadszedł kolejny rok naszych starań, który znowu był jak trzęsienie ziemi. Wyniki cytomegalii były już w porządku, ale nie chcieliśmy podchodzić do transferu w środku zimy i sezonie infekcji. Nagle, zaniepokojona spóźniającą się miesiączką – zrobiłam test ciążowy – pozytywny. Szok i niedowierzanie, także ze strony lekarza! Szybka wizyta u ginekologa nie pokazała jeszcze ciąży w obrazie USG, ale doktor kazał być dobrej myśli. Beta hcg rosło bowiem wzorowo. Po kilku dniach, plamienia, ból brzucha, łzy. Mama, która rzuciła wszystko w mig i przyjechała czym prędzej, aby głaskać i wspierać równie mocno co Mąż. Bóle jednak nie ustępowały przez kolejne godziny, pojechaliśmy więc do szpitala. O dziwo, usłyszałam, że początki ciąży takie mogą być i mam jechać do domu. Walczyłam jednak, aby ktoś mnie zbadał.

Diagnoza zwaliła nas z nóg – ciąża pozamaciczna.

Byliśmy w szpitalu wieczorem, miałam od razu trafić „pod nóż”. Jednak z góry założono, że usuną mi jajowód. Nie byłam w stanie się na to zgodzić, chciałam walczyć o swój fragment nadziei na kolejną ciąże, o moją kobiecość. Podpisałam dokumenty, że zdaję sobie sprawę z ryzyka, nie zgadzam się na operację w trybie pilnym i czekałam na spotkanie z ordynatorem do następnego dnia rano.

Mąż klęcząc przede mną na szpitalnym korytarzu, z oczami pełnymi łez błagał, aby myślała o sobie bo tylko mnie kocha i zgodziła się na operację jak najszybciej. Nie mogłam, to było jak hazard, choć w stawce było moje własne życie. Operacja odbyła się następnego dnia rano, a tuż po wybudzeniu stanął nade mną lekarz i powiedział najgorsze słowa, jakie usłyszałam w życiu „Nigdy nie zostanie pani mamą! Ma pani brzuch zamurowany w zrostach!”. Kompletnie nie wzięłam sobie tego do serca, ale te okropne słowa często do mnie wracają.

Dziś wiem, że siłę i wytrwałość w tamtej sytuacji dawał mi „maluch”, który wciąż czekał na nas w klinice.

I choć ten późniejszy transfer też się nie udał to ten „mały-wielki człowiek” miał taką swoją misję do spełnienia. Wiara w ciążę z tego czekającego nas transferu pozwoliła przeżyć stratę, ból i wszystkie okropieństwa związane z ciążą pozamaciczną. Wiara w tego „malucha”, który tak długo na nas czekał pozwoliła też podjąć decyzję o kolejnej operacji za granicą. Wszystko po to, aby stworzyć w brzuszku idealne warunki dla przyszłej ciąży.

W zasadzie w tym momencie nasza historia starań zamyka swoje koło.

Na przestrzeni lat 2014-2018 żyliśmy pod dyktando klinik leczenia niepłodności, laboratoriów, wizyt, badań. Przeszliśmy dwie nieudane próby in vitro, przeżyliśmy straty dwóch ciąż naturalnych. Dla jednych to mało, dla mnie – to moja prywatna Nanga Parbat, szczyt, którego nie udało mi się zdobyć. Mnie ta góra w tym momencie już pokonała i wiedziałam, że dalej jest tylko przepaść. Podjęliśmy decyzję, która nie była łatwa, ale dała ogromną ulgę.

Poddajemy się

Proces akceptacji tego stanu rzeczy, życia we dwoje, wciąż trwa. Wiemy jednak, że zrobiliśmy wszystko, co tylko było w naszej mocy. Pomimo tego, że korzystaliśmy z metody in vitro, głęboko też modliliśmy się o cud. Odwiedziliśmy Sanktuarium Matki Boskiej Brzemiennej w Gdańsku, miałam pasek św. Dominika, wysłałam też białą szatkę chrzcielną do Watykanu. Szatka wróciła pobłogosławiona przez Papieża Franciszka. Wiemy też, że modlili się za nas najbliżsi. Jednak nie wyszeptaliśmy happy endu.

Cicha niepłodność

Chciałabym dodać kilka słów o tym, jak niepłodność wpłynęła na relacje w naszym małżeństwie i w rodzinie. Mojemu Mężowi gdybym tylko mogła to wręczyłabym złoty medal najlepszego męża świata. Bez Niego – nigdy nie dałabym rady. Spokojny, opanowany, wspierający, choć wiele razy widziałam, jak pod tą maską wyniszcza Go to wszystko wewnętrznie. Był jednak silny dla mnie. Łzy mi lecą, gdy piszę te słowa.

Jeśli chodzi o obraz rodzinny – jesteśmy trochę jak zaginieni weterani rodzinni, wracający ze swojej małej wojny. Niestety nie mieliśmy siły i odwagi dzielić się naszą historią z rodziną, wiele osób wciąż nie wie przez co przeszliśmy. Wiele relacji zostało popsutych, bo z zazdrością patrzyliśmy na rosnące brzuszki w rodzinie i wśród znajomych, ale nie byliśmy w stanie szczerze gratulować, cieszyć się czyimś szczęściem. Wiem, że wiele osób tego nie rozumie. Rozumiemy to tylko my – walczące i poddane.

Niepłodność moja siła

dav

Po wielu latach samotności w niepłodności odnalazłam swoją siłę – nigdy bym nie pomyślała, że moim ratunkiem będzie konto na Instagramie. Zaczęłam pisać posty o niepłodności, ale przede wszystkim wstawiać opisy i zdjęcia posiłków z diety przeciwzapalnej, którą stosuję. Nawiązały się relacje, komentarze, słowa wsparcia, które dodawały otuchy.

Zrozumiałam też, że nie jestem w tym piekle niepłodności sama.

Z podziwem patrzę też na bardzo waleczne dziewczyny, które przeszły więcej niż ja i wciąż walczą. To wielkie bohaterki naszej epoki! W ostatnim czasie spotkałam się z jedną z „instagramowych kobiet” – brak mi słów, aby opisać magię i energię tego spotkania. To niesamowite, gdy w „wirtualnej osobie” odkrywasz realnego przyjaciela, rozumiejącego cię bez słów.

Marzę o rozwijaniu mojego konta na Instagramie, marzę aby wiedza o emocjach w niepłodności, o endometriozie była wciąż szerzona i aby nie były to tematy tabu.

Nie mam dzieci, ale działam dla dzieci

Wspaniałym kołem ratunkowym okazała się także moja działalność na rzecz Fundacji Zaczytani. Regularnie od ponad 2 lat prowadzę proces bajkoterapii na szpitalnych oddziałach dziecięcych. Uśmiech na twarzy chorego dziecka, wspólne czytanie bajek o słoniu Elmerze – to najlepsza lokata mojego wolnego czasu. Bez tego nie wiem, gdzie bym była, co bym myślała… Ta działalność jest lekiem dla dzieci na stres w szpitalu, przejawem bezinteresowności człowieka dla człowieka, ale jest też lekiem i terapią dla mnie. Jestem bardzo szczęśliwa, że znalazłam na siebie taki pomysł.

Niepłodność to nie wyrok!

Dziś to już wiem – niepłodność to nie wyrok. Ale nie doznałam tego olśnienia na pstryknięcie palcami. Przepłakałam setki nocy, popsułam mnóstwo relacji z przyjaciółmi, rodziną, nie mogąc patrząc na ich szczęście. Czasu nie cofnę.

Dziś pewne sprawy rozegrałabym inaczej. Ale poddanie się przyniosło ogromną ulgę.

Dziś czerpię radość z ciszy w domu, smacznych leniwych śniadań. W głowie są plany na kolejne posty związane z endometriozą a nawet pomysł na książkę, do napisania której namawia mnie wiele osób. Jest też plan B. Ale o tym cicho szaaaaaa… Może napiszę Wam więcej wkrótce.

@justyna.szy_le

Pobierz bezpłatnie Ebook „Opanuj niepłodność w 5 krokach” i spraw, żeby czekanie na dziecko było łatwiejsze!