Razem z wynikiem spadło na mnie milion myśli i emocji…

Moja historia starań, a później walki o dziecko zaczęła się ponad 5 lat temu.
W 20212 r. poznałam mojego przyszłego męża, prawie od początku poczułam, że to właśnie z nim chcę mieć dzieci.

Nigdy nie zabezpieczaliśmy się jakoś specjalnie, bo byliśmy gotowi na dziecko zawsze.


Na początku były to starania na zasadzie uda się to super nie uda też ok.
Ja od wielu lat regularnie chodziłam do ginekologa na podstawowe badania, cytologię, miesiączki miałam zawsze jak w zegarku, raczej nic nie wskazywało na to że może być jakiś problem.

Jednak w 2015 r. stwierdziłam że coś jest nie tak. Wtedy zaczął się mój maraton po lekarzach.

Ciężko przechodziło mi przez gardło zdanie, że chyba mamy problem i nie mogę zajść w ciążę.

W odpowiedzi od lekarzy słyszałam często że „jest pani młoda, proszę się wyluzować, wyjechać na wakacje…”

Tak takie właśnie słowa słyszałam od lekarzy!


Zniechęcona już tym odbijaniem się od lekarza do lekarza trafiłam w końcu do konkretnej pani doktor. Wywiad, dokładne USG i torbiel na jajniku z gabinetu wyszłam ze skierowaniem do szpitala na laparoskopie.

Diagnoza po zabiegu nie pozostawiała złudzeń.

Endometrioza IV stopnia, oba jajowody nie drożne…

Torbieli też nie udało się usunąć bo w środku wszystko „zamurowane „, zrośnięte ze sobą, nie ma dostępu do jajników…


Rada mojej pani doktor – niech pani szybko się zgłosi do kliniki niepłodności, może oni coś poradzą tylko proszę działać SZYBKO.

To nie były ani miłe, ani dobre wiadomości, ale przyjęłam to do siebie i już na drugi dzień dzwoniłam do kliniki, żeby umówić się na wizytę.


Jadąc na pierwszą wizytę do kliniki niepłodności tak naprawdę nie wiedziałam o in vitro nic. Dzisiaj wiem, że to była niezbyt mądra decyzja, ale nie czytałam prawie nic na ten temat. Bo się po prostu bałam, że mnie to przerośnie.

Nie chciałam czytać tych wszystkich informacji, że in vitro ma średnią skuteczność, że to nie takie proste, że często się nie udaje. Nie chciałam tego wiedzieć, bałam się że się zniechęcę, a nawet zrezygnuję.

Tak więc na umówioną wizytę pojechałam z myślą, że teraz to już z górki, że mi na pewno pomogą i że w ogóle to zaraz będę w ciąży.

Oj jak bardzo się myliłam.


Już na pierwszej wizycie pojawiły się kolejne problemy. Okazało się że na obydwóch jajowodach mam wodniaki, a z nimi powodzenie in vitro jest raczej nie możliwe.

Tak więc plan był taki, że zrobimy tylko stymulacje, punkcje, wyeliminujemy wodniaki i podejdziemy do criotrasferu.


Pierwsza stymulacja była dla mnie najtrudniejsza i najcięższa do zniesienia psychicznie.

Nie podchodziłam do tego jak do danej nam szansy tylko jak do kary.

To był początkowy etap poznawania na czym polega i jak wygląda niepłodność.

Czułam się jak wyrzutek społeczeństwa, myślałam że jestem jedna na milion z takim problemem. Byłam rozgoryczona i rozżalona, że to właśnie mnie spotkało.

Przy każdym wieczornym zastrzyku chciało mi się wyć ze smutku.

Zadawałam sobie pytania bez odpowiedzi, dlaczego muszę przez to przechodzić i czemu nie może być normalnie.

Udało mi się przetrwać ten etap, uzyskaliśmy 3 zarodki dobrej klasy.

Jednak pozostał problem obustronnych wodniaków.

Zaczęliśmy więc walkę z wodniakami.

Dopiero po drugiej histeroskopii, na której doktor zamykał laserowo ujścia maciczne tak żeby jajowody i wodniaki nie miały styczności z macicą udało się to zrobić.

Moje plamienia ustały, możemy podchodzić do transferu.

Pierwszy transfer to był ogrom emocji.

Z jednej strony cieszyłam się że w końcu po 10 miesiącach od pierwszej wizyty w klinice możemy do niego podejść. Z drugiej strony duży strach, że się nie uda bo cały czas mam przecież pod górę.

Po 10 dniach zrobiłam betę wynik 0,01, wtedy mój świat legł w gruzach po raz pierwszy.

Przeżyłam to bardzo, przepłakałam kilka dni.

To był pierwszy większy kryzys od czasu diagnozy o niepłodności. Chyba po raz pierwszy w życiu czułam taki ból psychiczny który rozrywał mnie od środka.

Na dodatek wróciły plamienia, czyli wodniaki znowu dają znać o sobie.

Przed kolejnym transferem robimy kolejną trzecią histeroskopię . Niestety objawy wracają jak bumerang, wodniaki mają za duże ciśnienie i rozrywają to co lekarz „skleja”.

26 maj dzień matki akurat mam wizytę w klinice na której słyszę, że jedyne wyjście w mojej sytuacji to usunąć obydwa jajowody razem z wodniakami, ale to nie wszystko.

Moja endometrioza jest w tak rozległym stanie, że nikt mi nie da pewności, że uda się je usunąć i będzie to na pewno bardzo trudne…

Znowu płacz po tym wszystkim, co usłyszałam. Mogłam podchodzić praktycznie od razu do tej laparoskopii, ale tak bardzo się bałam że się nie uda i odwlekałam to w czasie.

Dla większości kobiet usunięcie jajowodów to coś strasznego.

Ja sobie wytłumaczyłam, że i tak są nie drożne więc trudno. I taki paradoks, że wszyscy modlą się żeby udało ocalić jajowody, a ja modliłam się żeby udało się je usunąć… Bez tego moja droga do biologicznego macierzyństwa zostałaby zamknięta na klucz.

Przyszedł wrzesień i umówiona laparoskopia. Udało się! Lekarz mimo ogromnych zrostów dostał się i usunął obydwa jajowody.

Czekamy trzy miesiące i podchodzimy do 2 transferu.

I tak między pierwszym, a drugim transferem minął równo rok. Styczeń 2019 r. możemy robić drugi criotranfer znowu tak bardzo wyczekany.

Niestety i tym razem beta nawet nie drgnęła.

Niby wiedziałam że może się tak zdarzyć, ale wcale nie cierpię mniej. Płacz, smutek, rozgoryczenie, żal.

Zbieram się jednak w garść i w kwietniu podchodzimy do kolejnej próby. To nasz ostatni zarodek więc stres jest jeszcze większy.

Transfer odbył się dzień po moich urodzinach. Tak bardzo chciałam żeby się udał, bo to byłby cudowny scenariusz.

Jednak po poprzednich porażkach mam w sobie dużo rezerwy i dystansu. Nie cieszę się na zapas tylko po cichutku marzę. Wiara i nadzieja też jakby mniejsza.

Nie udaje się znowu. Nie mam już siły.

Jest we mnie milion złych emocji. Wciąż pytam samej siebie dlaczego!

Dlaczego ja jestem tak beznadziejna, że nie potrafię zajść w ciąże nawet przy pomocy in vitro. Nie mam już w wiary w to że kiedyś się uda.


Dzięki mojemu partnerowi pozbierałam się do kupy i stwierdziłam, że jeszcze się nie poddam. Podejmujemy decyzję, że rozpoczynamy drugą procedurę.


Kolejną stymulacje zniosłam psychicznie o wiele lepiej niż pierwszą. Wiedziałam na czym to polega i że najważniejsze jest aby wyhodować piękne komórki a później zarodki. Nie zastanawiałam się zbędnie dlaczego musi być tak, a nie inaczej. Stymulacja szła pomału ale całkiem dobrze.


Niestety życie szybko sprowadziło nas do parteru, okazało się że do zapłodnienia nadawały się tylko 2 komórki, a zapłodniła się jedna.

Rozwijała się bardzo pomału i do godziny transferu nie wiedziałam czy zarodek przeżyje, a transfer się odbędzie. To było straszne, modlenie się o to żeby nie zadzwonił telefon z klinki żeby nie przyjeżdżać bo nie ma po co.

Telefon nie zadzwonił, a transfer odbył się planowo, jednak ja nie miałam dobrych przeczuć.

Minęło jak zawsze 10 długich dni i pamiętam jak po wyjściu z pobrania krwi do badania beta hcg zaczęłam od razu płakać.

Czułam że się nie udało. Moja intuicja mnie nie myliła. Czwarty transfer zakończył się niepowodzeniem.

To był kres moich możliwości na rok 2019 – trzy nieudane transfery i jednak procedura, która poszła bardzo źle wykończyły mnie psychicznie.

Czułam, że nie mam już siły walczyć dalej, nawet nie chciałam. Schowałam wszystko co kojarzyło mi się z in vitro i ze staraniami na dno półki.

Przestałam nawet zażywać suplementy, które przyjmowałam regularnie przez kilka lat z nadzieją na ciąże.

Psychicznie czułam się bardzo źle. Wstając rano do pracy marzyłam już o powrocie i o tym że będę się mogła zaszyć pod kocem jak wrócę.

Trwało to kilka miesięcy.

Umówiłam się na parę wizyt do nowych klinik tak tylko, żeby zrobić rozeznanie i poznać opinie innych lekarzy na temat mojego beznadziejnego przypadku.

W nie najlepszym stanie psychicznym trafiłam na bardzo mało profesjonalną (delikatnie mówiąc ) panią doktor. Po 5 minutowym wywiadzie i 3 minutowym usg stwierdziła, że w moim stanie z endometriozą nie mam absolutnie żadnych szans na powodzenie in vitro i zajście w ciąże. Jedyne wyjście to zrobić u nich w klinice operacje nożem plazmowym za 13 tyś i dopiero później się starać.

Ta wizyta była dla mnie gwoździem do trumny.

Wyszłam bardzo wkurzona z jednej strony wiedziałam że ona może się mylić z drugiej zaczęłam myśleć, że ona ma rację i że może to czas spojrzeć prawdzie w oczy i zacząć się godzić z tym ze nigdy nie zostanę mamą. Załamałam się, popadłam w depresje.

Wiedziałam, że sama sobie z tym nie poradzę.

Zapisałam się do terapeuty, psychologa. Odbyłam kilka sesji, minęło sporo czasu, zrobiłam kolejne badania. Poukładałam sobie w głowie pewne sprawy. Przyszedł czas na podjęcie kolejnych trudnych decyzji.

Zdecydowaliśmy że podejmujemy wyzwanie i podchodzimy do trzeciej ostatniej procedury.

Zmieniliśmy klinikę, co też nie było łatwą decyzją, bo mimo wszystko ufałam dotychczasowemu lekarzowi.

Nowa klinika była oddalona o ponad 100 km od naszego miejsca zamieszkania, co też kolidowało z wieloma rzeczami, ale pani doktor wywarła na nas bardzo dobre wrażenie.

I tak w marcu 2020 r. zaczęliśmy ostatnią procedurę.

Uzyskaliśmy trzy dobrej klasy zarodki. Sytuacja w kraju skomplikowała się przez pandemię. A przede mną była jeszcze immunosupresja, czyli obniżenie odporności, bo po drodze oprócz schorzeń o których już wiedziałam wyszły jeszcze problemy immunologiczne.

W zaistniałej sytuacji nie było możliwości odbyć takiego leczenia.

Czas leciał, wybiło mi 31 lat stojąc w miejscu czekaliśmy na zielone światło od lekarza. Kiedy sytuacja z koronawirusem trochę się uspokoiła odbyłam immunosupresję, a w sierpniu podeszliśmy do piątego transferu.

Tym razem nastawiałam się że się uda. Stwierdziłam, że za mną już tyle porażek, że już muszę być blisko sukcesu.

Chociaż o takie nastawienie wcale nie było łatwo po tym wszystkim co przeszłam. Bałam się bardzo, że historia znowu się powtórzy. Miałam jednak nadzieje, że tym razem się uda. W 5 dpt, przed wyjściem na badanie beta hcg zrobiłam test,oczywiście zobaczyłam tylko 1 kreskę.

Te kilka godzin oczekiwania na wynik z krwi było straszne.

W końcu są wyniki. Beta hcg 30…

Co?! Jak to możliwe?! Czy to znaczy, że się udało?! Może to jakaś pomyłka? Nie wiem! Nie wierze! Jestem w ciąży?!

I tak razem z wynikiem spadło na mnie milion myśli i emocji. To było niesamowite.

W kolejnym dniu na teście po raz pierwszy w życiu zobaczyłam bardzo bladą drugą kreskę. Za dwa dni powtórzyłam betę wynik 106…

Boże to naprawdę się dzieje. Beta rośnie, a na testach druga kreska ciemnieje z dnia na dzień.

W 22 dpt pojechaliśmy na pierwsze usg.

Tak bardzo jak tego dnia nie denerwowałam się chyba nigdy.

Na usg wszystko wyszło prawidłowo, a my zobaczyliśmy bijące serduszko.

Płakałam podczas badania i przez całą drogę do domu. W końcu płakałam z radości, a nie z bezsilności. Ciężko to opisać słowami co wtedy i teraz czuję.

Dzisiaj mamy II trymestr, prawie 18 tydzień ciąży, jesteśmy po pierwszych badaniach prenatalnych na których wszystko wyszło ok, i wiemy że pod moim sercem bije serduszko mojego synka.


Strach mnie nie opuszcza, a niepłodność zostawiła na mojej psychice ogromną bliznę. Już zawsze będę się czuć „staraczką” i pamiętać to wszystko co niepłodność serwowała mi przez tyle lat. Jenak mimo to wszystko co przeszłam mogę śmiało powiedzieć, że było warto…


Warto walczyć, na tyle ile ma się siły.

Jeśli czujesz, że już nie dajesz rady to po prostu odpocznij, daj sobie czas na regeneracje i zadbaj o siebie, bo ta walka wykańcza.

To nic że 100 razy upadniesz, ważne żebyś 101 razy wstała.

Ja już czasami naprawdę nie wierzyłam w to, że mi się może udać. Czasem nawet czułam to, że ja nigdy nie będę w ciąży, że nigdy nie zobaczę dwóch kresek.

Życie bywa przewrotne i nigdy nie przewidzisz kiedy w końcu los uśmiechnie się do Ciebie.

Pamiętaj jednak że „marzenia się spełniają a cuda zdarzają…”!

#niepłodnośćmojasiła
Kiedy dowiadujesz się o niepłodności i walczysz z nią raczej nie czujesz, żeby była Twoją siłą. Jenak teraz z perspektywy czasu widzę, że przyczyniła się do tego, że jestem silną kobietą.

Nie chcę kusić losu i mówić, że teraz to już sobie ze wszystkim poradzę. Jednak mam poczucie, że dam radę z wieloma trudnościami, które kiedyś napotkam na swojej drodze. Dzisiaj nie przejmuje się błahostkami, bo wiem co to prawdziwe problemy.

W razie czego zawsze mam plan A B i C tak jak podczas leczenia. Umiem podejmować ryzyko i walczyć o siebie, mimo przeciwności losu.

Moje wady takie jak upartość czy zawziętość w drodze do celu dzięki niepłodności stały się zaletami. Bez nich nie byłabym w tym miejscu w którym jestem.

Myślę że każda z Nas starających się o dziecko mogłaby o sobie powiedzieć to samo. Każda z Nas jest równie silna i odważna i nie raz pokazuje, że niepłodność jest w pewien sposób siłą która napędza Nas do działania.


Ivona ( _nadzieja_fajterki_ )

Pobierz bezpłatnie Ebook „Opanuj niepłodność w 5 krokach” i spraw, żeby czekanie na dziecko było łatwiejsze!